Vice Magazin / All That Jazz / wywiad

Zrzut ekranu 2017-03-1 o 10.02.20

Vice Magazin / Przepytywał: Paweł Mączewski / 22.04.2015

„All That Jazz” to portrety najważniejszych postaci polskiego jazzu. Każde zdjęcie zostało zrobione z dala do sceny, w domach muzyków, odkrywając tym samym ciekawszą, bo prywatną stronę ich osobowości

Galeria All That Jazz to zbiór portretów najważniejszych postaci polskiego jazzu, której autorem jest Łukasz Gawroński. Każde ze zdjęć zostało zrobione z dala do sceny, w domach muzyków. Obdarowując finalny efekt magią prywatności i intymności fotografowanych artystów. Pokazując, jak wygląda jazz w wolnych chwilach. Udało mi się porozmawiać z Łukaszem Gawrońskim na temat projektu i jego życiowej drogi, która doprowadziła go do stworzenia tej niesamowitej galerii.

VICE: Wiem, że twój ojciec także zajmował się fotografią, czy myślisz, że to po nim odziedziczyłeś tę pasję?
Łukasz Gawroński:
 Mój ojciec miał duży wpływ na podjęte przeze mnie życiowe decyzje, które doprowadziły do tego, że dzisiaj rozmawiamy o fotografii. Nie było to wynikiem indoktrynacji czy też presji w stylu „synu uważam, że to będzie dla ciebie najlepsze”, wręcz przeciwnie. Odkąd podrosłem na tyle, że byłem w stanie umotywować swoje pomysły — obojętnie czy chodziło o wybór kierunku studiów, wyjazd na drugi koniec Polski na koncert Slayera, czy zakup odtwarzacza płyt kompaktowych w Pewexie — akceptował to i wspierał mnie w dążeniu do celu. Zresztą mam szczęście do obojga rodziców. Są wspaniałymi, wyrozumiałymi ludźmi, którzy pobrali się jako dwudziestolatkowie, a ja bardzo szybko pojawiłem się na świecie. Przypuszczam więc, że nieduża różnica wieku zawsze ułatwiała nam porozumienie.

Jak więc wyglądały początki twojej przygody z aparatem?
Jesteśmy na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, ja mam 7 lat i świat widziany oczami dzieciaka, jakkolwiek by to zabrzmiało, to jest jakaś koszmarno-słodka bajka. Mam na myśli to, że jako Polacy byliśmy pod sowieckim butem i brakowało wszystkiego. Pamiętam jak wujek, który zdążył spakować walizki i wyjechać do Berlina Zachodniego przywoził różne łakocie kupowane w Aldiku i rozdawał dziatwie: temu jogurt owocowy, tamtemu paczkę cukierków. Już sam fakt, że to pamiętam, świadczy, jakie to robiło wrażenie. Światem dzieciaków rządziła niepodzielnie wyobraźnia, kawałek patyka wystarczał, żeby całymi godzinami biegać po lesie i bawić się w wojnę.

Na tym tle, świata pozbawionego współczesnych „multibodźców” informacyjno-marketingowych takich jak internet, 400 kanałów telewizyjnych, 100 tytułów prasowych — pasja ojca, który zawodowo zajmował się frachtem ładunków przesyłanych drogą morską, urastała do rangi magicznej. Były to czasy fotografii analogowej, więc trzeba było posiadać sporą wiedzę zarówno w kwestii naświetlania negatywów jak i diapozytywów (slajdów), a następnie dalszej ich obróbki.

Mieszkaliśmy w Sopocie w małym mieszkaniu, którego łazienka kilka razy w miesiącu zamieniała się w ciemnie fotograficzną. Była w tym tajemnica: czerwone światło żarówki ciemniowej, opary chemii, wyłaniający się obraz na papierze itd. Wszystko to małego chłopca bardzo kręciło.

Aparat fotograficzny towarzyszył ojcu we wszystkich momentach naszego życia. Myślę, że wynikało to z potrzeby rejestrowania życia naszej rodziny a po części właśnie z hobby, za co oboje z moją siostrą jesteśmy mu wdzięczni. Zachowało się dzięki temu wiele wspaniałych wspomnień. W 1981 roku niedługo przed wprowadzeniem stanu wojennego, w ramach objęcia przez ojca posady na tzw. placówce żeglugowej wyjechaliśmy wszyscy do Grecji. Tam pośród wspaniałych krajobrazów i idealnego światła jego pasja co prawda nie osłabła, zmieniło się tylko medium: ojciec oddał mi swoje fotograficzne zabawki, a sobie sprawił jedną z pierwszych dostępnych mini kamer VHS.

W twojej młodości był też moment, kiedy chciałeś zostać muzykiem, ostatecznie jednak padło na fotografie, na których uwieczniałeś m.in. występy innych artystów. Czy była to twoja próba połączenia ze sobą tych dwóch interesujących cię światów, a może wciąż ciągnęło cię do sceny i w ten sposób, poprzez bliskość sceny, rekompensowałeś sobie, że to nie Ty na niej stoisz?
Rzeczywiście przez cały okres liceum brzdąkałem na gitarze, najpierw klasycznej, potem elektrycznej. W tym wieku człowiek często stara się stworzyć sobie jakąś tożsamość, odrębność albo przynależność. Dziwnie się ubiera, buntuje, robi różne szalone rzeczy. Ogólnie jest duże parcie na szkło. Z tego się z czasem wyrasta i wraca do szeregu, bo wiadomo: obowiązki, proza życia itd., ale niektórym udaje się tę naiwność i narwanie ocalić. Jeżeli chodzi o mój przypadek, to nic nadzwyczajnego: prawdopodobnie chodziło o przypodobanie się paru interesującym dziewczynom. W mojej ekipie, z którą się wtedy bujałem, było kilku gitarowych wymiataczy i zazdrościłem im powodzenia. Pochylony nad strunami wiele godzin dziennie jakoś nie mogłem albo nie chciałem zrozumieć, że nie mam do tego talentu i nic z tego nie kumam. Nie potrafiłem nawet dobrze trzymać rytmu. W tym czasie też robiłem zdjęcia, ale pochłonięty ćwiczeniem akordów raczej stawałem się fotografem od przypadku do przypadku.

Potem w twoim życiu pojawił się jazz…
Trójmiasto, ważny punkt na mapie polskiej alternatywy, w latach dziewięćdziesiątych było wylęgarnią muzycznych talentów i pasjonatów. Mówię o czasie sprzed epoki masowej popkultury i cyfryzacji relacji ludzkich. Np. na pierwszym roku ekonomiki produkcji mieliśmy do dyspozycji 2 nowe przetłumaczone z angielskiego podręczniki z tej dziedziny, a reszta to była nieaktualna w nowym ustroju literatura radziecka. Życie nie było lżejsze niż dzisiaj, ale nie tak bardzo skomplikowane i intensywne. Wydaje mi się, że nie słyszałem tak często, jak dzisiaj narzekań typu: „jak ten czas zapierdala”. Po prostu dostawaliśmy z przestrzeni mniej bodźców do analizy. Świat ewidentnie dzisiaj gna w szalonym tempie.

Powietrze częściej wibrowało od dźwięków, począwszy od piwnic po sale koncertowe, małe i duże. Kapele takie jak Apteka, Ego, Ewa Braun, Bielizna przyciągały tłumy. Znakomicie radził sobie też jazz. Właśnie przyszła na świat Miłość założona przez Tymona Tymańskiego i Mikołaja Trzaskę. Swoje pierwsze kroki w muzycznej karierze stawiał też Leszek Możdżer.
Na ich koncert trafiłem przypadkowo zwabiony plakatem z namalowaną na białym tle połówką arbuza. To był dla mnie totalny odjazd. Jak się robi rocka czy pop jeszcze byłem w stanie skumać, ale jazz a w szczególności free i jass to była magia i psychoza zarazem. Permanentny stan stunningowanej euforii. Traktowałem tych wszystkich jazzmanów jak odrębny gatunek ludzki. Mózg młodego człowieka mógł się od słuchania takich dźwięków zagotować. Powinienem oddać tutaj honor filharmonikom, ale wtedy kompletnie mnie to nie interesowało, wydawali mi się zbyt grzeczni, zamyśleni i dostojni.

Z czasem dałem się przekonać kilku życzliwym osobom, że jako muzyk nie mam szans. Tylko że ja muzykę po prostu kochałem. Muzyka, podatność na wibracje była przepustką do czegoś nienamacalnego, co czyni człowieka wrażliwszym, łagodniejszym, ciekawszym. No i w przeciwieństwie do zawodu chirurga nie poświęcasz 7 lat ciężkich studiów, tylko możesz osiągnąć sukces na dwóch akordach. Strasznie to naiwnie brzmi teraz, ale tak to czułem i chciałem w tym uczestniczyć. Muzyka to wolność, parafrazując Himilsbacha — wprowadzanie elementu baśniowego do rzeczywistości.

Bo rzeczywistość można zagłuszyć na wiele sposobów. Pijąc, wierząc w duchy, telekinezę, ufo i bogów, a także poprzez sztukę i kulturę. Próbowałem wszystkiego i wydaje mi się, że najlepsze efekty uzyskuje się miksując powyższe zjawiska i nawyki. Kiedy do mnie dotarło, że mogę w tym wszystkich uczestniczyć za pomocą innych środków, odkurzyłem poojcowskie fascynacje fotograficzne, a następnie niejako sankcjonując decyzję zostania profesjonalnym fotografem kupiłem sobie pierwszy aparat z prawdziwego zdarzenia: Nikon FE. Niestety wbrew zapewnieniom handlarza z giełdy fotograficznej w Stodole, aparacik był już mocno sterany i szybko się popsuł. Wtedy po raz pierwszy starałem się wytłumaczyć sobie, że nie sprzęt jest najważniejszy, ale to, co masz do powiedzenia. Tak też uważam i dzisiaj.

Jeszcze jedna decyzja z tamtego czasu wpłynęła na moje życie (przy konsekwentnym wsparciu czy też przemilczeniu moich rodziców): po czterech latach Cybernetyki na Uniwersytecie Gdańskim zrezygnowałem i zdałem na nowo otwarty Wydział Fotografii w Łódzkiej Filmówce.

Jak wyglądały kulisy powstania All That Jazz? Opowiedz o projekcie swoimi słowami — co było jego inspiracją i celem?
Swoimi słowami… Przez 10 lat (1995-2005) pracowałem na zlecenia miesięcznika Jazz Forum. Redaktor naczelny Paweł Brodowski wysyłał mnie na wszystkie możliwe festiwale i koncerty, dziesiątki godzin spędzałem pod sceną, czatując na najlepszą pozę wyginającego się muzyka. To była moja obsesja, żeby uchwycić decydujący moment, niejako zamknąć ekspresję muzyka w jednym kadrze. Dodatkowo jeszcze trzeba było się pilnować i naciskać świadomie, bo negatywy były kosztowne a honorarium symboliczne. Liczyła się muzyka i uczenie się poprzez podpatrywanie od mistrzów gatunku: fotografów Marka Karewicza i Jana Bebela.

Z czasem rola dokumentalisty przestała mi wystarczać, odkryłem, że aparat jest przepustką do poznania wielu ciekawych ludzi, że mogę mieć wpływ na to, jak ich będą widzieć inni. Zostałem portrecistą. Może trochę kpiarskim, kombinującym, eksperymentującym, ale zawsze starającym się pokazać trochę prawdy o człowieku. A raczej o jego pozach minach i gestach. A także o tym, jak się nosi i gdzie i czym się otacza. To wszystko. Nie wierzę w portret psychologiczny, że coś nadzwyczajnego można wyczytać z oczu. Tym bardziej w sztucznej oprawie, pod makijażem, z jakimiś rekwizytami. To tylko efekt, przyznaję czasami bardzo interesujący, ale modele wyglądają jak upozowane manekiny. Preferuję dyskretnie pozowaną naturalność, są to często wymyślone zadania, w których podpatruję zachowanie moich bohaterów, a klatę naciskam pomiędzy jedną pozą a drugą.

All That Jazz to ukłon w stronę mojej przeszłości, moich fascynacji muzyką, środowiskiem jazzu. Postanowiłem zmierzyć się z tematem sportretowania legend polskiego jazzu. Początki były takie, że gdzieś na początku lat dwutysięcznych, po zrobieniu kilku okładek dla Jazz Forum zaproponowałem Pawłowi Brodowskiemu stworzenie cyklu fotoreportaży, pod których pretekstem mógłbym spotkać się z danym muzykiem u niego w domu po to, żeby złapać człowieka w jego pieleszach, z dala do sceny tak, żeby dopełnić wizerunku, odkrywając inną moim zdaniem ciekawszą, bo prywatną stronę osobowości. Cykl nazywał się: „z wizytą u..” Niestety wkrótce wyprowadziłem się z Warszawy i po kilku sesjach temat upadł.

Tak więc, jest to pomysł, do którego wróciłem, kiedy uznałem, że mam nareszcie ekipę, z którą jestem w stanie to ogarnąć. Nie bez znaczenia jest również fakt, iż pomysł na All That Jazz spodobał się w Leica Camera Poland. Dzięki temu korzystamy z najlepszej dostępnej technologii fotograficznej.

Czy trudno było dotrzeć do artystów i przekonać ich do swojego pomysłu?
Tutaj zadziałały wspaniałe umiejętności Doroty Wink i Joli Fudali, które dźwignęły na swoje barki całą logistykę. Mieliśmy dobre rekomendację ze strony red. naczelnego Jazz Forum Pawła Brodowskiego, cały czas w pozyskiwaniu nowych nazwisk bardzo nam sprzyja i pomaga pianista i kompozytor Leszek Możdżer, a także legenda trójmiejskiej sceny jazzowej, muzyk i animator wydarzeń jazzowych Przemek Dyakowski. Przemek zna wszystkich, a urokowi Leszka nikt nie jest w stanie się oprzeć. Dużo osób z naszej listy znam również osobiście.

Na początku ze zrozumiałych względów interesowały nas najstarsze roczniki, ale z czasem doszliśmy do wniosku, że na takie przedsięwzięcie drugi raz nie starczy nam sił, więc zrobiliśmy trochę miejsca dla nieco młodszych, którzy w naszym mniemaniu już dzisiaj mają szansę zapisać się w historii.

Czy fotografowanie ich poza sceną wywoływało pewną dozę intymności, zajrzenia do świata za sceniczną kurtyną? Czy trudno było pracować z artystami?
Tak jak wspomniałem zaglądanie to istota tego projektu. Wszyscy zaproszeni przez nas artyści mają świadomość, że wpuszczają nas do przedsionka swojego życia, ich zgoda na sesje jest akceptacją takiej formuły. Staramy się nie nadużywać zaufania, nie szukamy sensacji, nie staramy się odkryć i pokazać czegoś niekorzystnego w wyglądzie czy zachowaniu. Nie o to chodzi. Ale prywatna przestrzeń już czyni takie spotkanie czymś dokumentalnym i autentycznym.

Człowiek się rozluźnia, podświadomie traktuje cię jak gościa, więc raczej jest miły. Czasami sesje trwają kilka chwil, czasami parę godzin. Nie naciskamy, pozwalamy, żeby wszystko odbywało się swobodnie i naturalnie. Zazwyczaj to, co widnieje za osobą fotografowaną albo wokół niej nie koniecznie musi mieć znaczenie. Liczy się, że to jest prawdziwy świat, który gdzieś istnieje i na który nasi bohaterowie mają wpływ. Odciskają swoje piętno. I to wystarczy. Zresztą wszystkie zdjęcia, na których nam zależało uzyskały autoryzację.
Czym dla ciebie jest jazz?
Odpowiadając na to pytanie po raz pierwszy posłużę się tym, co zresztą sam napisałem do katalogu wystawy, która miała swoją prapremierę 14 kwietnia na 51 Festiwalu Jazz Nad Odrą:

Jazz to dla mnie nie tylko gatunek muzyczny, ale przede wszystkim styl życia. Bycie jazzy to bycie w nieustannym ruchu, w zgiełku, pośród ludzi. Jazz to puls miasta, rytm dnia i nocy, światło i cień, cisza i dźwięk. Jazz to bycie wolnym i radosnym, ale również skupionym i perfekcyjnym, nawet kiedy się improwizuje. Tak się składa, że ja improwizuje całe życie czekając z migawką aparatu gotową do strzału kiedy pojawia się decydujący moment.